16 lipca 2012

The End

   Koniec. Koniec wyznaczonego czasu. Koniec mojego życia. Dzisiaj mija dziewiąty miesiąc. Jestem w ciąży, kocham, jestem kochana i muszę umrzeć.

   Stoję w kuchni, patrząc w okno. Postanawiam zebrać się w sobie i, niezależnie od tego, jak zareaguje, powiedzieć mu prawdę. Wychodzę do salonu, gdzie siedzi, oglądając telewizor.
 - Zbysiu - mówię, siadając obok niego.
 - Słucham.
 - Zaopiekujesz się naszym synkiem, jak mnie zabraknie?
 - Mari,co ty wygadujesz?

   Łzy znów płyną po policzkach. Patrzę w jego hipnotyzujące oczy, ale nie potrafię zdobyć się na powiedzenie czegokolwiek. Otwieram usta i w tym momencie słyszę dzwonek do drzwi. Ocieram policzki i idę otworzyć.
 - Frank? Co ty tutaj robisz?!
 - Marietta, wiem, że to nie jest odpowiedni moment, ale musicie uciekać. Oni tutaj niedługo będą.

   Wychodzi z pokoju, obejmując mnie w pasie.
 - Marietta, to twój brat?
 - Tak.
 - Co go tu sprowadza?

   Biorę go za rękę i prowadzę do salonu. Frank podąża za nami, z lękiem patrząc na drzwi. W tym samym momencie słyszę trzask drzwi wejściowych. Odwracam się gwałtownie. Za wcześnie. Stoją, celując do nas z pistoletów.
 - No, no, no - mówi szef, wychodząc zza swoich oprychów. - Cóż za uroczy obrazek... Widać, jeszcze jedna osoba nam przybędzie w ramach umowy.

   Z przerażeniem patrzę na mój brzuch.
 - Nie ośmielisz się... - syczę.
 - Oh, nie do takich rzeczy jestem zdolny. Na przykład... - bez pytania bierze pilot i włącza telewizor na TVN24.
 - Wczoraj, w późnych godzinach popołudniowych zostało znalezione ciało młodego, dwudziestoczteroletniego, człowieka. Na nim widać cięcia od noża oraz innych ostrych przedmiotów. Zostało wyłowione z rzeki.
 - Daniel - wzdycha szef. - A tak dobrze zapowiadała mu się kariera policyjna... Już prawie zdał egzaminy.

   Patrzę zszokowana na ekran telewizora. Daniel?! Mój braciszek?!
 - Ty skurwysynu! Nie masz sumienia?!
 - Ja wypełniam swoją część umowy. Chłopcy, zróbcie porządek.
 - NIE! - krzyczę rozpaczliwie. - Zabij tylko mnie! Nie jego!

   Jeden z nich podchodzi do Zbyszka, drugi do mnie. Frank stoi nieruchomo, patrząc zszokowany na to, co się teraz rozgrywa. Oprych wyciąga nóż i trzyma mi go przy gardle. Z paniką w oczach widzę, jak Zibi szamocze się z tym drugim. Odgłos wystrzału i pada na podłogę.
 - NIE! - chcę się wyrwać, jednak nie mogę. Trzyma mnie w mocnym uścisku, a nóż jest niebezpiecznie blisko mojej skóry. - Zbyszek!

   Mówi coś bardzo cicho. Wyrywam się i klękam przy nim. Trzyma się za brzuch. Spomiędzy palców wypływa wiele krwi. Łzy kapią mi po policzkach.
 - Frank - mówię przez łzy. - Frank, pomóż...

   Stoi, nie ruszając się. Patrzy na mnie z litością. Rozumiem. Nie może nic zrobić, bo jego też sprzątną... Ale zrobią to wcześniej czy później. Wstaję i podchodzę do szefa. Patrzę mu prosto w oczy, nic sobie nie robiąc z jego oprychów czekających na komendę, by mnie zabić.
 - O co ci do cholery chodzi?! Zabiłeś mojego brata! Raniłeś mojego ukochanego! Powiedz chociaż, dlaczego! Dlaczego ja?!
 - Spokojnie, Marietto - mówi z tą cholerną pewnością siebie. - Jak się urodziłaś, zostałaś obiecana mojemu synowi, który kończył wtedy dwa lata. Twój ojciec nie chciał się zgodzić. Dlatego cię oddał. I dlatego właśnie gdy zmarł miałaś to wykonać. A teraz... no cóż... mój syn świetnie znajduje się w Polsce. Wiesz, jest siatkarzem. I to bardzo dobrym. Moja żona ci nie powiedziała?

   O co, kurwa, chodzi?! Jaki jego syn?! Jaka jego żona?!
 - Nie wiesz? To moja żona cię przedstawiła rodzinie w dniu pogrzebu.
 - Co?!
 - Tak, Anabelle Rouzier jest moją żoną. Matką Antonina Rouziera, który miał być twoim mężem. Ale już nigdy cię nie zobaczy.

   Wyciąga pistolet, celując w moją głowę.
 - Ty skurwysynu - mówię jeszcze.

   Ktoś się na niego rzuca, upadek, strzały. Upadam obok Zbyszka. Już prawie stracił przytomność. Mówię do niego. Cały czas, pomagając mu zatamować krwotok. Przedzieram koszulę i nakrywam ranę, by więcej krwi się nie wydostawało. Trzask otwieranych drzwi, krzyk, czyjeś ręce na moich ramionach.

   Podnoszę wzrok, cały czas trzymając Zbyszka za rękę. Szef leży na podłodze, nie rusza się, krwawi. Tych dwóch powstrzymuje Frank z Kubiakiem, celując do nich z pistoletów.
 - Policja! Nie ruszać się!

   Aresztują ich. Przyjeżdża karetka i zabiera Zbyszka do szpitala. Michał jedzie z nim. Dwadzieścia minut później dzwoni, mówiąc, ze jest on w stanie krytycznym. Łzy znów zbierają się w moich oczach. Czuję ból w brzuchu. Osuwam się po ścianie.
 - Frank, proszę, zawieź mnie do szpitala.

   Urodziłam zdrowego synka. Jest tak podobny do ojca. Cieszę się nim. Siedzę teraz u mojego ukochanego, który podpięty jest do aparatury podtrzymującej życie. W pewnym momencie jego serce przestaje bić. Lekarze natychmiast wbiegają, wypraszając mnie z sali. Patrzę ze łzami w oczach przez szybę, jak go ratują.

   Jeden z lekarzy wychodzi i mówi:
 - Jest silny. Stracił wiele krwi, ale da radę. Za kilkanaście dni będziemy mogli go wypuścić.

   I w moim sercu pojawia się nikły blask nadziei na lepszą przyszłość.

~*~
Koniec już Marietty/Kai i tego onego siatkarza xD Dziękuję za wszystko i do napisania na innych blogach! :) Miłego weekendu majowego